Zdjęcia Dzikowca i okolic dzięki uprzejmości Łukasza S.- dziękuję.
Cześć. Chciałem podzielić się z Wami wrażeniami z mojego lotu na dystansie 70km jaki wykonałem z Dzikowca (północno-zachodnia część Gór Kamiennych) 04 czerwca 2015.
Prognozy na ten dzień zapowiadały kierunek wiatru o sile 3-4m/s z kierunku NNE (10st), jednak stan atmosfery po przejściu z północy chłodnego frontu niosącego polarno-morskie wilgotne powietrze, świadczył o możliwości powstawania dużego zachmurzenia konwekcyjnego, które nie groziło deszczem, ale mogło odciąć dopływ słońca do ziemi. Tak czy siak dzień jest wolny od pracy, wyciąg kręci, a dodatkowo jest szansa na polatanie z mojej ukochanej góry, więc decyzja może być tylko jedna – Jadę!
Po przyjeździe w okolicy godziny 11:00 warunki na miejscu potwierdziły się z prognozowanymi – siła i kierunek wiatru są idealne, ale na niebie jest już bardzo dużo chmur. Niektóre mają ciemniejsze podstawy, jednak większość wygląda licho, jak rzadkie kawałki waty blokujące ok. 70% dostępu słońca do ziemi. W powietrzu lata jedna paralotnia, na startowisku widać kilka osób, a i na dole jest całkiem spora grupka. No cóż nie ma co zwlekać, trzeba jak najszybciej dostać się na górę i wystartować, zanim zakituje się jeszcze bardziej. Za kilka minut wyciąg komfortowo wiezie mnie na górę podziwiam soczystą wiosenną zieleń drzew wciągając przez nos głęboko powietrze – czuję jak narasta we mnie ekscytacja nadchodzącym lotem. W głowie próbuję znaleźć pomysł na wykonanie lotu, ale raczej mam mętlik pamiętając o „ważnej” imprezie rodzinnej, która jest dziś wieczorem – co zrobić? Pokręcić się nad górką czy jak się da próbować przelotu otwartego? Z zamyślenia wyrywa mnie start trzech paralotni, które zaczynają nabierać wysokości nad szczytem Lesistej, charakterystycznego punktu gdzie można zwykle znaleźć noszenie. Wygląda to całkiem nieźle i dodaje mi nadziei na udane latanie.
Na startowisku kilkanaście osób przygotowuje się do startu więc po przywitaniu się dołączam do nich rozkładając sprzęt na uboczu. Na chwilę zapominam o Bożym świecie skupiając się na sklarowaniu lin, przygotowaniu uprzęży i elektroniki. Wszystko wygląda OK więc pieczołowicie wpinam się w uprząż i zakładam kask. Jeszcze raz sprawdzam wszystko i gotowy z glajtem zwiniętym w różyczkę idę na start, wybieram sobie wolny kawałek startowiska i po rozłożeniu skrzydła przełączam myślenie na obserwację warunków startowych. Co kilka minut wiatr na starcie nasila się, co świadczy, że mimo dużego zachmurzenia operacja słoneczna powoduje aktywność termiczną w postaci przechodzących kominów. Gotowy do startu widzę jak w jednej trzeciej zbocza po zachodniej stronie drzewa zaczynają się mocniej ruszać i ruch ten posuwa się do góry, kiedy podmuch osiąga około dwie trzecie zbocza, przy bardzo słabym wietrze na górze podnoszę skrzydło nad głowę... i popełniam potencjalnie poważny w konsekwencjach błąd – słabo wypełnione skrzydło pochyla się na prawą stronę i w tym momencie dostaję silny podmuch wiatru od nadchodzącego komina, szarpie mną w prawo, rzuca na ziemię i wlecze w stronę wyciągu. Rozpaczliwie walczę aby skrzydło nie zahaczyło o liny i nadjeżdżające krzesełko, słyszę jak siedzący na nim krzyczą przerażeni tym co się dzieje. Po sekundzie udaje mi się zgasić skrzydło zaciągając taśmy C i uniknąć katastrofy. Uff! Było blisko. Serce wali mi jak oszalałe, a nogi trzęsą od nadmiaru adrenaliny – OK Paweł nic się nie stało skup się i dawaj od nowa! – wbijam sobie to w „spychacza”, biorę głęboki wdech i wracam aby ponowić start. W międzyczasie wystartowało ok pięciu pilotów i kręcą razem komin na przeciwko i trochę powyżej startowiska. Startuję tym razem gładko i dołączam do nich.
Komin jest szeroki i mimo dużej ilości pilotów wokoło mieścimy się w nim bez problemu. Skupiam teraz większość mojej uwagi na jak najlepszym wykorzystaniu noszenia – podążam za wariometrem prostując na chwilę krążenie w kierunku wyższego dźwięku, obserwuję i zbliżam się też do tych, którzy wydają się wznosić szybciej. Wysokość rośnie, widoki pięknieją, jest dobrze! Po osiągnięciu 1200mnp wszyscy z otaczających mnie pilotów decydują się polecieć do przodu, prawdopodobnie z tego powodu że nasz szeroki komin znacznie osłabł, a ja postanawiam poszukać go trochę z tyłu, prostuję z wiatrem i ... Jest! Dwumetrowe noszenie zabiera mnie pod podstawę chmury, która znajduje się na 1700mnp.
1. Pierwszy komin nad Dzikowcem.
Teraz jest już naprawdę ekstra, rozluźniam napięte trochę w trakcie „wykrętki” mięsnie i wyciągam się wygodnie w uprzęży. Ponownie dopada mnie niezdecydowanie, które przeżywałem już na wyciągu: Gdzie lecieć? Nie mam pomysłu. Na radiu słyszę pilotów ostrzących zęby na obszarowe zadania z Pucharu Dzikowca – chmura trzyma mnie fajnie mam chwilę na rozmyślania – no cóż „ważna” impreza rodzinna jest w Czarnym Borze, pierwszy task PD ma tam swój cylinder, jak padnę tam to będę miał po drodze ... OK podejmuję decyzję: Lecę do Czarnego Boru, wciskam belę i opuszczam chmurę. Buuuu… vario jęczy a wysokość topnieje, nie przejmując się tym zbytnio próbuję wybrać, którąś z chmur na kierunku lotu. Jest ich sporo, ale wyglądają w mojej ocenie naprawdę słabo – nie widać oznak formowania, o których czytałem w książkach, raczej oznaki powolnej agonii. Cholera! Co robić, myślę nękany przez moje dzisiejsze niezdecydowanie. Straciłem już 300m odkąd wyleciałem spod chmury i zaczynam już poważnie myśleć o ciągle spadającej wysokości. Wtem kątem oka widzę chmurę stojącą na zawietrznej stronie pasma Lesistej, która na tle innych wyróżnia się wyraźniej zarysowanym kształtem i ciemniejszą podstawą. Jest jednak na kierunku dokładnie prostopadłym do mojego obecnego – OK szybka i męska decyzja mówię sam do siebie i porzucam poprzedni plan kierując się pod odkrytego właśnie cumulusa. Bib, bib, bib ten dźwięk, po dłuższej chwili niskiego buuu…, powoduje uśmiech na mojej twarzy. Zaczynam kręcić, ale nie jest już tak kolorowo, komin jest słaby max do 1m/s i odzyskuję tylko 80m. Dobre i to myślę, zważywszy że na ziemi jest cały czas dużo cienia lub bladego światła słonecznego.
2. Zmiana decyzji po zauważeniu CU i powolna przeprawa przez dolinę Grząd Górnych.
Szanując każde najdrobniejsze noszenie, przelatuję dolinę Grząd Górnych, kierując się na północne zbocze Rogu Chełmskiego. Dostrzegam na nim przecinkę, która znajduje się w bladym słońcu – mam już naprawdę mało wysokości i jest to jedyne interesujące miejsce w zasięgu lotu. Co prawda nieco z tyłu na prawo na porośniętej lasem części grzbietu jest plama ostrego słońca, nie mam jednak szans aby tam dolecieć bezpiecznie. Szybko układam sobie w głowie następujący plan: szukam noszenia nad przecinką i jeżeli coś złapię to lecę do tyłu i w prawo nad dobrze nasłoneczniony teren, jeżeli się nie uda, ląduję na upatrzonej po lewej stronie łące... No cóż, zaraz wiele się wyjaśni – myślę sobie i w napięciu rozpoczynam realizację planu. Nad przecinką „esuję” i opadanie maleje z -1,5m/s do -0,3m/s aby po chwili skoczyć do 0,7 – 1m/s – przyhamowuję glajta, dokładam ciałem i krążę płasko aby jak najlepiej wykorzystać noszenie. W ten sposób odzyskuję 200m, co pozwala mi przesunąć się nad dobrze nasłonecznioną część zbocza. Lecąc czuję jak skrzydło znacząco pochyla się i przyspiesza w obranym kierunku – Mam cię! Myślę wyprzedzając dźwięk varia i w dwumetrowym kominie wyjeżdżam na 1400m.
3. Odbicie od północnego zbocza Rogu Chełmskiego: a) plama słabego słońca; b) mocne słońce.
W trakcie krążenia zauważam dużo mniejszy "zakit" na południe z całym kompleksem Skalnego Miasta będącym w słońcu i super wyglądającymi chmurami ponad. Może nie mam zbyt wiele wysokości, ale dociągnąć powinienem – dobra lecę. Dolatując znowu cierpię na niedobór wysokości dlatego lądowisko mam wybrane na wolnej od drutów przestrzeni na krawędzi lasu. Plan podobny jak poprzednio – wbijam nad zbocze, ale nie za głęboko, bo jak nie zadziała to ląduję z przodu. Zachęcony poprzednim powodzeniem lecę nad skały i zaczynam szukać noszenia. Czas płynie mi wyjątkowo wolno i chociaż opadanie jak poprzednio zmalało, to wydaje mi się, że upłynęła wieczność zanim łapię następne noszenie. W słabym kominie odzyskuję 300m i mając bezpieczną wysokość nad zawietrzną postanawiam polecieć do tyłu w miejsce, z którego już kiedyś udało mi się zabrać. Nie jest to jednak potrzebne, gdyż z zawietrznej Skalnego Miasta zabiera mnie pod podstawę super torpeda 2,5m/s.
4. Skalne Mesto i druga podstawa tego dnia.
Drugi raz tego dnia jestem pod podstawą. Jest wspaniale, tuż przede mną i dalej na płaskim stoją piękne cumulusy i zaczynam czuć, że najtrudniejsze mam już za sobą. Rzucam okiem na kokpit, gdzie na telefonie FlyMe pokazuje, że przeleciałem już 30km. Przypominam sobie poranną rozmowę z kolegą Piotrkiem, w trakcie której nieśmiało planowałem „postawić trójkę z przodu”. On odpowiedział: „A tam trójkę, ambitnie zaplanuj co najmniej piątkę!” Hmm, patrząc na to co przede mną ta „piątka z przodu” zaczęła nabierać rumieńców. Kończę rozmyślania wciskając belę i lecąc w kierunku bardzo dobrze wyglądającej chmury na kierunku lotu.
Chmura działa tak dobrze jak wygląda, szybko robię podstawę, jednak noszenie nadal jest mocne i poddaję się pokusie wlecenia w chmurę. Jestem na zawietrznej krawędzi, krążę w zupełnej bieli w około, ufając jedynie kompasowi. Po około 3 minutach robi się klaustrofobicznie, dlatego przestaję krążyć, ustalam kierunek i wylatuję z chmury w połowie jej grubości. To co ukazuje się moim oczom jest jak sen – powoli wyłaniający się z oparów błękit nieba , Matka Ziemia z malutkimi domeczkami i słońce, które muska mi część twarzy wystającą spod kominiarki. Wszystko jest tak piękne i diametralnie różne od zimnego oraz lekko przerażającego wnętrza chmury, że wpadam w euforię drąc się na cały głos.
5.Kolejne chmury za Skalnym Mestem działają doskonale – ta pierwsza nawet „za dobrze” ;)
Lecę dalej wciskając pełną belę, w końcu zarobiłem trochę wysokości, a i kilometry zaczęły szybciej przybywać i po niedługim czasie FlyMe zaraportowało „czwórkę z przodu”. Świętuję to kolejnym darciem gęby – Jestem bardzo szczęśliwy z osiągniętego wyniku, tym bardziej, że na radiu słyszę o wymagającym warunie w górach, który co raz sadza kogoś, zmuszając do kolejnego wyjazdu na Dzikowiec.
Jestem już nad płaskim i zauważam, że chmury nie działają tak dobrze jak nad pagórami. Kiedy dolatuję do wybranej chmury ta zaczyna się rozpadać. Co prawda odzyskuję wysokość ponieważ w sąsiedztwie zwykle zaczyna się robić coś nowego, jednak nie jestem w stanie zrobić podstawy. Nie mam pomysłu jak to rozwiązać więc lecę bardzo asekuracyjnie – szanuję słabe noszenia i zero beli. Odbija się to na mojej prędkości i chociaż piękny z powietrza, widok jeziora Rozkoš zaczyna mi się już nudzić. Dopada mnie zmęczenia jako, że dochodzi trzecia godzina lotu, a to dla mnie naprawdę dużo. Ożywiam się kiedy „z przodu” pojawia się piątka – Ha! Piotrek miałeś rację myślę i człapię dalej.
6. Na płaskim, lecę sporo niżej niż nad pagórkami – w tle jezioro Rozkoš.
Nad Jaromierzem pod chmurą widzę szybowca, kiedy jednak tam dolatuję, jego już nie ma – No trudno nie pokręcimy razem, a było by fajnie. Kiedy mijam sześćdziesiąty kilometr dolatuję do lotniska w Hradec Kralove - miejsca gdzie poprzednio nieźle się wystraszyłem myśląc, że wleciałem w strefę, kiedy obok mnie blisko przeleciały cztery awionetki. Wtedy wylądowałem z duszą na ramieniu. Dzisiaj wiedząc, że strefy tu nie ma zwiększyłem tylko bardzo uwagę rozglądając się we wszystkich kierunkach. Długo nie musze czekać – na południowy zachód od siebie zauważam wznoszącą się po starcie białą Cessnę. Jest jednak znacznie dalej niż samoloty poprzednio więc pilnując jej położenia lecę dalej. Dokładnie na osi pas łapię jeden z ostatnich kominów tego dnia – Kurna! Nie mogłeś być gdzie indziej myślę? Ale wysokości nie mam wiele więc kręcę go dalej rozglądając się w poszukiwaniu następnych samolotów. Te na szczęście się nie pojawiają. Po podkręceniu następnych dwóch słabych noszeń mój lot dobiega końca. Ląduję na końcu pola po czym szybko schodzę aby nie zniszczyć upraw na przylegającą łąkę.
7. Jeden z ostatnich kominów, akurat na osi lotniska w Hradec Kralove – kiedy tam dolecicie bądźcie szczególnie czujni.
Jestem bardzo szczęśliwy, ale i zmęczony. Lot trwał cztery godziny i jest moim rekordem życiowym zarówno odległości jaki czasu trwania. Pierwsze, co robię to udaję się pod drzewko w celu wiadomym, potem obdzwaniam rodzinę i kolegów paralotniarzy – zbieram gratulacje, jest czadowo. Składam się i idę do głównej drogi na stopa. Po godzinie stania na poboczu i bezskutecznych próbach łapię stopa, który zawozi mnie aż do Broumowa! Stamtąd odbiera mnie kolega Janusz. W 2,5h jestem z powrotem i tylko trochę spóźniony wbijam na „ważną” rodzinną imprezę w Czarnym Borze.
Paweł Kluka