27-05-2018 Grzmiąca - Incydent nr 5 - Queen 1

Miałem nadzieję, że ten sezon ( 2018 )  będzie pierwszym bez atrakcji ;) i w momencie kiedy znowu myślałem że już niezły ze mnie kozak i panuje nad skrzydłem jak nigdy dotąd, przyszło otrzeźwienie. Przyszło jak zawsze nagle i niespodziewanie.

Grzmiąca to chyba najtrudniejsze, albo najbardziej wredne miejsce do latania w naszym rejonie. Można stąd odejść na fajny przelot, ale start i zrobienie wysokości,albo latanie na miejscu w wiosennej lub letniej termice to często trudny kawałek paralotniowego chleba. Dwa wypadki już w tym roku, a i wcześniejsze lata tylko to potwierdzają.

Z tego co pamiętam, to na start trochę czekaliśmy i nie były te starty łatwe. Noszenia były bardzo wąskie, poszarpane i trudno się było utrzymać nad granią. Ciężko było cokolwiek zakręcić. Do Marka, który wystartował wcześniej i latał stosunkowo wysoko nie mogłem w żaden sposób dociągnąć, ale i On wcześniej sporo się naszorował po drzewach. Przede mną padło kilku dobrych pilotów, więc to nie tylko ja miałem kłopoty z utrzymaniem się w powietrzu.

Po słabszych momentach przychodziły całkiem mocne podmuchy, które mocno zwalniały prędkość. Po około 12 minutach takiej walki w parterze, wystartował Tomek i Piotrek. Początek wcale nie wyglądał optymistycznie jednak na wysokości lądowiska zaczęli kręcić jakieś słabe noszenie. Na początku próbowałem robić swoje i dopiero gdy wyjechali do mojego poziomu, a Piotrek trochę wyżej, pomyślałem z zazdrością o umiejętnościach Piotrka, który nie pierwszy raz pokazał, że potrafi wyjechać pod sufit na pierwszym noszeniu.

Może ta myśl mnie zbyt mocno zmobilizowała i podleciałem do Tomka, widząc jego cały czas rosnącą wysokość, jednak próbowałem wykorzystać noszenie które spotkałem bliżej szczytu nad startem. Krążenie w prawo skutkowało wypadaniem z noszenia więc kolejne wykonałem w lewo i jak mi się wydaje trochę mocniej. Poczułem jak skrzydło przeskoczyło nad głową o jakieś 90 stopni i straciło ciśnienie. Patrząc w skrzydło widziałem zagięte stabile i z tego co pamiętam raz może dwa, krótkimi ruchami próbowałem je napompować.

Na sterówkach nie czułem oporu i myślałem, że nie zaciągam skrzydła. Cały czas traciłem wysokość. Gdy pomyślałem o zapasie i spojrzałem na boki, mijałem już wierzchołki drzew. Kątem oka spojrzałem za siebie na miejsce gdzie za dwie sekundy później przyjąłem uderzenie.

Leżałem głową lekko do dołu w poprzek stoku na skraju suchej sterty gałęzi, a w radiu słyszałem wołanie z pytaniem czy wszystko w porządku. Trochę zajęło mi wyplątanie rąk ze sterówek i dosięgnięcie radia aby uspokoić kolegów. Potem trochę zajęło rozpinanie uprzęży aby można było wstać. Dopiero wtedy poczułem lekki ból nadgarstka i pieczenie z podrapanego przedramienia, prawdopodobnie o gałęzie, na które spadłem. Skrzydło paroma linkami od stabila zahaczyło o korę drzewa, ale bez żadnych uszkodzeń i dało się je bez problemu odczepić z pomocą Mateusza, który przyszedł mi z pomocą ze startu. Wylałem rozlaną wodę z bagażnika, z rozerwanego camelbaga i ze skrzydłem złożonym w kalafiora zszedłem ponownie na startowisko. Resztą pomógł mi zabrać Mateusz.

Wersja według Tomka, który akurat kręcił w noszeniu obok, to wykonałem negatywkę, obracając skrzydło nad głową o 180 stopni, które się w tym momencie przeciągnęło. Tomek krzyczał do mnie “łapy do góry”, jednak ja tego zupełnie nie pamiętam. Przeciągnięcie zrobiłem podobno symetrycznie i skrzydła chciało się regenerować na co ja niestety nie pozwalałem, trzymając zaciągnięte sterówki blokując jego regenerację. Skrzydło centralnie podobno nie wyglądało źle, ale miało jakby założone symetrycznie uszy. W tym stanie zniknąłem Tomkowi za linią drzew.

Co na to elektronika ? [a]Nawrót, który wygenerował przeciągnięcie był w lewo i obrócił skrzydło o jakieś 90 stopni, na wysokości 709 m (barycznie) lub 760 m (GPS) AMSL, a miejsce upadku znajdowało się na wysokości 670 m (barycznie) lub 743 m (GPS) AMSL.

Zarejestrowane przez Vario maksymalne opadanie to niecałe 6 m/s. XCsoar odtwarzając krytyczny moment, pokazywał 90 m H AGL ( 830 m AMSL według baro) a na zakończenie 26 m H AGL ( 788 m AMSL według baro ), czyli 64 m i 42 m. Teren w tym miejscu nie jest równy bo to strome pocięte zbocze, więc trzeba przyjąć, że cała akcja rozegrała się na 42 m. Maksymalne opadanie w trakcie od przeciągnięcia do upadku to -9,6 m/s, a przed samym upadkiem -3.5 m/s. Może dlatego przyziemienie wydało mi się stosunkowo łagodne.

Upadek miał miejsce na kilkuletnim wyrębie, na mocno nachylonym zboczu, na stercie suchych gałęzi, które dodatkowo zamortyzowały przyziemienie. Upadłem na plecy pod którymi znajdował się bagażnik wypełniony plecakiem, tubą i pełnym wody camelbagiem, głową lekko w dół zbocza. Uprząż Skylaighter 2, ma też dość gruby i spawny protektor.

Upadłeś, wstań i leć znowu ...

Po sprawdzeniu sprzętu i poddaniu się przy poszukiwaniu kamery, która gdzieś podczas akcji się odpięła, nadarzyła się jeszcze jedna możliwość startu. Wiatr w tym czasie wiał akurat wzdłuż stoku i szukałem szczęścia na czole zbocza od lewej strony, ale niestety nie znalazłem tam niczego sensownego, a na powrocie nie udało mi się już ponownie wspiąć nad start.

Po wylądowaniu nadgarstek dokuczał mi coraz bardziej i mimo, że Marcin który wystartował po mnie trzymał się nad granią ( jak się później okazało doleciał do Bolkowa )  nie zdecydowałem się podjąć kolejnej próby.

Całe moje tegoroczne zaufanie do królewny mocno podupadło i postanowiłem pomierzyć liny przed kolejnym lataniem, a może i czas oddać skrzydło do serwisu. Zobaczymy, na razie zaplanowana wcześniej 10 dniowa przerwa w lataniu na paralotni.

Znowu mój worek szczęścia okazał się ogromny. Poza naciągniętym nadgarstkiem i podrapanym przedramieniem nic mi się nie stało. No może jeszcze zakwasy na szyi, które objawiły się drugiego dnia po tym zdarzeniu. Jeżeli chodzi o sprzęt, to trzy nowe niezbyt wielkie dziury w kokonie, rozerwany camelbag i zgubione GoPro ( ale jeszcze poszukam ). No i zapas muszę znowu przełożyć, bo woda z camelbaga trochę go zwilżyła i tak na wszelki wypadek, aby życie się w nim nie rozwinęło.

Pomiar długości lin w skrzydle nie wykazał nadmiernego roztrymowania, wszystko było w normie, założyłem tylko jedną pętelkę, aby było jeszcze lepiej.

Po trzech dniach, dokładnie 31 maja podjąłem próbę odnalezienia kamery i to udaną próbę. Leżała sobie w wysokiej trawie tuż obok miejsca gdzie spadłem. Nagrało się całe zdarzenie, które skonsultowałem z Jarkiem Borowcem ( jeszcze raz dzięki Jarek za poświęcony czas).

Z filmu widać dosyć jasno, że podczas lewego zakrętu oderwały się strugi na lewej połowie skrzydła. Pierwsza reakcja była prawidłowa i lewa ręka do góry. Niestety za moment prawą ręka zaciągam prawą połowę i skrzydło przechodzi do lotu na wstecznym. Dalej to już opadanie w locie do tyłu i ciągłe zaciąganie sterówek, które nie pozwalają na regenerację czaszy.

Paradoksalnie to zaciąganie przy locie na wstecznym posadziło mnie w najlepszym możliwym miejscu, dzięki czemu nie odniosłem żadnych istotnych obrażeń.

Zakręt był mocniejszy niż wcześniejsze tego dnia i może to ta mocniejsza reakcja na sterówce, a może jakaś dodatkowa turbulencja lub podmuch spowodował oderwanie się strug, można tyko dywagować. Przy kolejnym lataniu zauważyłem, że sterówki są zbyt krótkie i na połowie speeda, nieznacznie ale zaciągają krawędź spływu. Z drugiej strony latałem tak cały poprzedni sezon.

Czy można było się uratować z tej sytuacji ? 

Przy prawidłowej reakcji, skrzydło prawdopodobnie by się zregenerowało z mniejszym lub większym przestrzałem. Z drugiej strony nie było dużo wysokości nad drzewami i nie wiadomo, czy po regeneracji udało by się jeszcze uciec znad tych drzew.

p.s. Jakieś 2 miesiąc wcześniej na Żarze w tym roku pilot na Skywalku miał podobne zdarzenie i pamiętam, że pisałem wtedy, że nie wiem jak to możliwe, aby przeciągnąć skrzydło w bądź co bądź w dosyć łagodnym krążeniu i pomyślałem, też sobie, nie pisz tego bo spotka Cię to samo, no i proszę spotkało mnie.

powrót