Jeszcze rano niebo całe było zakryte stratusem, z którego co jakiś czas siąpił słaby deszcz. Tak długo czekałem na zapowiadane przejaśnienia, że w efekcie spóźniłem się co najmniej godzinę na start, gdy przyjechałem do Andrzejówki latały już 2 glajty, a kolejne wystartowały podczas mojego podejścia.
Spora odchyłka z lewej strony powodowała, że na starcie było niemal bezwietrznie, no w porywach 2 m/s i to też trzeba się było wychylić. Startowisko całe w dość głębokim i ostatnim raczej tego roku, mokrym już śniegu.
Dawno już nie byłem na Klinie, a to właśnie tu zrobiłem swoją pierwszą poważną wysokość, jeszcze na Freex’ie ( o tym , że bez zapasu to już lepiej nie mówić, tym bardziej, że mocno niedoważony złapałem swojego pierwszego, na szczęście malutkiego fronta ).
Z powodu braku wiatru start się trochę przeciągnął, tym bardziej, że wszyscy zaczęli wyraźnie topić. Sam start poszedł gładko i pomału pracowałem nad zrobieniem wysokości.
Wiatr na zboczu okazał się dość silny i przebicie się na połowie speeda do przodu nie było jakoś mocno widoczne. Cześć ekipy przebijała się w stronę Bukowca i dalej, ale trwało to wieki i wracali na minimalnej wysokości aby odbić się jeszcze ponownie przy starcie.
Dwie moje próby wyjścia na przedpole i dobicie do Bukowca pokazały, że to walka z wiatrakami. Wróciłem zatem na zboczę i skupiłem się na robieniu wysokości, tym bardziej, że chmurki ładnie ciągnęły, aczkolwiek wolno.
Zabawa w kominie spychała konsekwentnie w stronę Głuszycy. Piękny widok w stronę Wielkiej Sowy i dylemat, lecieć czy nie lecieć, czas niestety miałem ograniczony. Zjawił się jednak nie wiadomo skąd i jak, ten znany mi już impuls, który pcha w nieznane. Poleciałem więc w stronę Głuszycy.
Pięknie oświetlone wschodnie zbocze i chmurka nad nim dawało nadzieje na jeszcze jeden komin. Po dotarciu na miejsce miodu jednak nie było, ale po 2 kółkach nieśmiało i pomału zaczęło nosić. Majestatycznie dokręciłem ile się dało i znowu dylemat, w stronę Wielkiej Sowy blacha, a wzdłuż Głuszycy … no na to czasu nie mam, a gdyby udało się do Bielawy … tam mam transport.
Dolina Walimia i Rzeczki była już w cieniu i nie było szans na jakieś noszenie, a zbocze w stronę Sowy mimo że w słońcu, całe było jeszcze w śniegu. Nie było wyjścia i trzeba było lądować. Słaba na szczęście w tym miejscu zawietrzna była w miarę spokojna, jednak skrzydło na wszelki wypadek mocno trzymałem za heble, koncentrując się na lądowaniu.
Powrót zapewniła rodzinka, więc zdążyłem jeszcze na wieczorną świąteczną kolację.