Lijak dzień czwarty, a dokładnie to nie Lijak tylko Kobala
Pogoda się trochę popsuła i niebo zaciągnęło się grubą warstwą chmur, które nie dawały szans ani na termikę, a tym bardziej na górską bryzę. Rysiek podjął słuszną decyzję i pojechaliśmy na Kobalę.
Droga w nowe miejsce dała nam możliwość podziwiania uroków słoweńskiej architektóry, która każdego może zachwycić. Sama Kobala też zrobiła na nas wrażenie, bo w porównaniu z Lijakiem góry są wyraźnie wyższe i panuje tu prawdziwa lotnicza atmosfera.
Znowu mamy farta, jest pogoda i zapowiada się termiczne latanie z góry, która ma ponad 1000m deniwelacji. Na dodatek jeszcze lepsze widoki tak ze startowiska jak i podczas samego latania.
Droga na start sama w sobie jest już niezłą atrakcją i podnosi znacząco poziom adrenaliny. To chyba ta adrenalina sprawia, że widok ze startowiska nikogo nie paraliżuje i po nikim nie widać wielkiego strachu przed startem z takiej wysokości.
Kobala przyniosła mi dwa prawie 50 minutowe loty, dwie kolejne próby przelotu, które jednak nie do końca okazały się sukcesem, przynajmniej jeśli chodzi o długość przelotu.
Pierwszy lot zaczął się całkiem dobrze, ale przelot przez dolinę nie był najlepszy i do kolejnego stoku doleciałem na zbyt małej wysokości i na dodatek zacienione zbocze nie generowało żadnych konkretnych noszeń. Szukałem jeszcze szczęścia na środku doliny w pobliżu oficjalnego lądowiska, ale tam też tylko rotory i słaba termika nie pozwoliły zrobić wysokości. Decyzja o lądowaniu dała mi jednak możliwość ponownego wjazdu na start.
Drugi lot znacznie lepszy mimo, że tym razem bez vario. Niezła wysokość nad startem i ponownie zrobiona wysokość nad kolejnym zboczem przed doliną, pozwoliła mi przelecieć dolinę na całkiem dobrej wysokości i wszystko szło w dobrym kierunku, aż do .... czasu kiedy przez radio kazali mi lądować, Okazało się, że wszyscy już są spakowaniu i nie mogą się doczekać kolacji, więc chcąc nie chcąc wycisnąłem speeda i poleciałem na lądowisko. Tutaj też mały sukces, bo bez znajomości techniki celowania udało mi się wylądować idealnie w punkt. Trochę później zostałem przygaszony, bo podobno wypadało by w punkcie ustać, a nie tylko go dotknąć, ale .... dla mnie to kolejny sukces, który wzmaga mój apetyty na latanie.
Wspólna pyszna i sporo za obfita kolacyjka w Gradzie pozwoliła odbudować trochę balast, który jakoś ostatnio ciągle gdzieś gubię. Tak jak poprzednio przy Alexowym winku gdybaliśmy o warunie na kolejny 4 już dzień na Lijaku.