Pierwsze w tym roku samotne wejście. Rafał pod opieką miał dziecko i tylko mnie przywiózł, taki kumpel. Na starcie mocna wschodnia odchyłka i śnieg po kolana. Właściwie powinienem zejść, ale jak tu zejść jak glayt rozłożony.
Cztery spalone próby startu a piąta, co prawda udana ale całkowicie szalona. Bieg w poprzek startu na wschód, w śniegu po kolana, nie daje odpowiedniej prędkości. Przy skale siła nośna kiepska i aby nie wlecieć w drzewa musiałem skręcać w lewo, z wiatrem.
Udało się, ale nigdy więcej. Już czułem jak brzózki drapią mnie po brzuchu.
Potem wcale nie było lepiej, start w rotorze zagwarantował mi serię naprzemiennych klap, a poprzednie spalone starty poplątały speeda i podnóżek, przez co nie mogłem się porządnie zająć się lotem. Okazało się, że speed z jednej strony się wypiął i dopiero pod koniec udało mi się porządnie usiąść w uprzęży.
Z jednej strony dobrze, bo wszystko skończyło się szczęśliwie, a z drugiej strony szkoda tego poplątanego podnóżka bo był potencjał na niezłe noszenia i fajne termiczne latanie.
Tak jest na nowym sprzęcie, jak jeszcze się człowiek nie wlatał jak należy.